"Ludzie bezdomni" pod względem ilości symboli, czasem ocierających się o banał, jak choćby słynna "rozdarta sosna", stoją o krok od popadnięcia w manierę ilustrowania wszelkich istotnych wydarzeń jakimś metaforycznym obrazem. Nieprzypadkowo w Luwrze Tomasz wraz ze znajomymi paniami podziwia Wenus z Milo, a wkrótce potem "Rybaka". Wenus z Milo to starożytna marmurowa rzeźba z końca II wieku p.n.e., przedstawiająca grecką boginię miłości. Rzeźbę, nazywaną również torsem Afrodyty, znaleziono na wyspie Milo w 1820 roku, a obecnie jest ozdobą zbiorów muzeum w Luwrze. Nie mamy powodu, by sadzić, że antyczni Grecy i Greczynki wyglądali lepiej, niż ludzie współcześni. Uroda bogini miłości, istoty z innego, lepszego świata jest więc chłodna jak marmur. Nieludzka. Dał im przykład Bonaparte Francuzi długo walczyli z pokusą, by uznać Wenus z Milo za dzieło Fidiasza lub przynajmniej Praksytelesa. Stefan Żeromski – notatka szkolna. „Ludzie bezdomni” jako powieść polityczna. „Ludzie bezdomni” jako powieść społeczna. W oparciu o fragment rozdziału „Wenus z Milo” z „Ludzi bezdomnych” rozważ, jak dzieła sztuki stały się symbolem drogi życiowej Tomasza Judyma. Tomasz Judym jako współczesny Prometeusz. Tomasz Jednym z głównych problemów, poruszonych przez Stefana Żeromskiego w powieści „Ludzie bezdomni” jest odpowiedź na pytanie o esencję posady lekarze – czy to zawód czy może posłannictwo. Główny bohater powieści prezentuje typ doktora idealisty. Dla niego ciężkie studia, wielogodzinne dyżury, skomplikowane praktyki były Ludzie bezdomni - streszczenie. Doktor Judym przebywa od ponad roku w Paryżu. Odbywa tutaj swoją praktykę chirurgiczną. Ogarnia go melancholia, czegoś mu brak, ale nie potrafi powiedzieć czego. Chętnie spaceruje ulicami miasta. Pewnego dnia, podczas wizyty w Luwrze i kontemplowaniu urody posągu Wenus z Milo, Judym słyszy rozmowę . „Ludzie bezdomni” to powieść społeczna ukazująca poprzez jaskrawy kontrast środowisk obraz ówczesnego świata. Jego wymownym symbolem staje się w utworze posąg Wenus z Milo i obraz Ubogi rybak. Rzeźba starożytnej bogini jest znakiem urody życia, piękna, harmonii a postać wychudłego nędzarza z obrazu Puvisa de Chavannes’a nędzy, cierpienia, krzywdy ludzkiej. Symbolika tych dwóch rekwizytów obecna jest w każdej prezentowanej przez autora przestrzeni: w Paryżu, Warszawie, Cisach i Zagłębiu. Z jednej strony oglądamy paryskie bulwary kipiące bogactwem, wytworne salony lekarzy i przemysłowców, luksus życia w uzdrowisku, z drugiej biedę i poniżenie bezdomnych z paryskiego przytułku, biedoty z ulicy Ciepłej i Krochmalnej w Warszawie, chłopów z czworaków w Cisach czy górników z Zagłębia.„Ludzie bezdomni” to powieść społeczna ukazująca poprzez jaskrawy kontrast środowisk obraz ówczesnego świata. Jego wymownym symbolem staje się w utworze posąg Wenus z Milo i obraz Ubogi rybak. Rzeźba starożytnej bogini jest znakiem urody życia, piękna, harmonii a postać wychudłego nędzarza z obrazu Puvisa de Chavannes’a nędzy, cierpienia, krzywdy ludzkiej. Symbolika tych dwóch rekwizytów obecna jest w każdej prezentowanej przez autora przestrzeni: w Paryżu, Warszawie, Cisach i Zagłębiu. Z jednej strony oglądamy paryskie bulwary kipiące bogactwem, wytworne salony lekarzy i przemysłowców, luksus życia w uzdrowisku, z drugiej biedę i poniżenie bezdomnych z paryskiego przytułku, biedoty z ulicy Ciepłej i Krochmalnej w Warszawie, chłopów z czworaków w Cisach czy górników z Zagłębia. Rzeczywistość powieściowa na prawach kontrastu odsłania prawdę o pięknieżycia i jego nędzy. Przypomina, że obok świata Wenus z Milo istnieje ten drugi – odpychający i przerażający rozmiarem swojego cierpienia świat „ ubogiego rybaka”.Powieść Żeromskiego jest również utworem o wyborach ideowych i moralnych. Obok obrazu panoramy społecznej kreśli pewien charakterystyczny wizerunek radykalnego w swoich poglądach i czynach inteligenta polskiego skłóconego ze światem w imię szlachetnych idei niesienia pomocy najbardziej potrzebującym. Doktor Tomasz Judym – syn szewca alkoholika – drogą wyrzeczeń osiągnął awans społeczny zapewniający odpowiednią pozycję w hierarchii społecznej i tak zwanym towarzystwie. Nie chce jednak korzystać z tych splendorów życia, bo jako człowiek z nizin społecznych nosi w sobie wewnętrzne poczucie moralnego obowiązku wobec skrzywdzonych i biednych. Wyposażony w nazbyt gwałtowne usposobienie, pasję i gniew na drodze walki ze złem nie zjednuje sobie jednak sojuszników. Najpierw zraża do siebie środowisko bogatych lekarzy, potem popada w konflikt z dyrekcją sanatorium w Cisach, wreszcie w Zagłębiu jako lekarz również nie znajduje akceptacji dla swoich działań u dyrektora kopalni. Odrzuca szansę ustabilizowanej egzystencji rodzinnej, podejmując decyzję o rozstaniu z narzeczoną, Joasią Podborską. Głos sumienia każe mu odrzucić wszystko, co mogłoby mu zapewnić szczęście i podjąć się misji oznacza to jednak, że bohater nie przeżywa rozterek związanych z dokonanym jego konfliktu wewnętrznego jest rozdarta na pół sosna – z jednej strony obumarła, z drugiej resztką korzeni trzymająca się jeszcze śląskiej ziemi. To metafora duchowej sytuacji Judyma tragicznie rozdartego pomiędzy światem Wenus z Milo, który był w zasięgu jego ręki, a rzeczywistością „ubogiego rybaka”, której zdecydował poświęcić życie.„Ludzie bezdomni” stanowią typ powieści ukształtowanej według zasad techniki modernistycznej. Charakteryzują się:synkretyzmem stylowym: obok ujęć typowo realistycznych funkcjonują w tekście zarówno naturalistyczne opisy nędzy ludzkiej (realia paryskiej noclegowni, mieszkańcy ulicy Ciepłej w Warszawie, górnicy) jak i impresjonistyczne obrazy przeżyć (np. pamiętnik Joasi) czy symbole (Wenus, Rybak, rozdarta sosna).rozluźnioną kompozycją: powieść nie posiada zwartej fabuły, składa się z czterech epizodów z życia bohatera: paryskiego, warszawskiego, cisowskiego i górniczego. Pomiędzy nimi istnieją często luki czasowe. Ponadto niektóre rozdziały np. Swawolny Dyzio czy dziennik Joasi mogą funkcjonować poza kontekstem utworu jako autonomiczne całości. Istnieje również wyraźne naruszenie proporcji pomiędzy wątkiem głównym a wątkami pobocznymi (np. bardzo rozbudowana historia podróży Wiktorowej do Szwajcarii).subiektywną narracją: w powieści dominuje mowa pozornie zależna polegająca na przytaczaniu toku myślenia bohatera wskutek czego wszechwiedza narratora zostaje tu znacznie ograniczona. Streszczenie Autorem powieści jest Stefan Żeromski. Została napisana w Zakopanem w 1899 r., a po raz pierwszy wydana w roku 1900. Tom I Rozdział 1 Wenus z MIlo Główny bohater powieści, Tomasz Judym, studiował medycynę w Paryżu. W upalne wiosenne popołudnie udał się do Luwru, gdzie usiadł pod posągiem Wenus z Milo. Podziwiając piękno rzeźby, spostrzegł przechodzącą starszą panią, której towarzyszyły trzy młode dziewczyny. Kobiety przykuły jego uwagę, gdyż rozmawiały po polsku. Tomasz zaproponował im, iż zaprowadzi je do pokoju z posągiem “Amor i psyche”. Tak właśnie poznał panią Niewadzką oraz jej dwie wnuczki: Natalię i Wandę. Czwartą kobietą była guwernantka Joanna Podborska. Tomaszowi było bardzo miło, iż poznał rodaczki w Paryżu. Umówili się na zwiedzanie Wersalu kolejnego dnia. Po wycieczce dowiedział się jednak, że kobiety planują opuścić Paryż. Rozdział 2 W pocie czoła Rok później, w czerwcu, Tomasz Judym wrócił do Warszawy. Tam odwiedził swego brata, Wiktora, który wraz z żoną Teosią, dwójką dzieci i ciotką Pelagią, mieszkał przy ul. Ciepłej. Gdy dotarł do mieszkania dowiedział się od ciotki, że brat jest w pracy. Dlatego udał się w odwiedziny do bratowej Teosi, która pracowała w fabryce cygar. Z bratem zobaczył się dopiero następnego dnia z samego rana. Odprowadził go do fabryki. Bracia z goryczą wspominali lata dziciństwa. Rozdział 3 Mrzonki Judym został zaproszony na spotkanie lekarzy zorganizowane w domu słynnego na całą Europę doktora Czernisza. Tam wygłosił odczyt, przygotowany w Paryżu jeszcze za czasów studenckich, poruszający kwestie higieny. Czytał o nowych sposobach dezynfekcji stosowanych w szpitalach, o nowych środkach dezynfekowania mieszkań, generalnie o wszystkim co wyczytał w zagranicznych książkach i czasopismach. Doktor Judym zwrócił uwagę, że lekarze nie dbają o stan higieny i warunki życia klasy najuboższej. Jego opinia, iż lekarze skupiają się jedynie na leczeniu bogatych, wywołała oburzenie zebranych gości. Mimo to z zapałem bronił swych racji. Judym bronił się mówiąc: “— Nie jest moim zamiarem żądać, ażeby lekarz szukał miejsca dla swych uzdrowionych pacjentów. Stan lekarski ma obowiązek, ma nawet prawo zakazać w imieniu umiejętności, ażeby chory wracał do źródła zguby swego zdrowia. — Dobre sobie! Znakomita idylla! Co też kolega!… — słychać było ze stron wszystkich.” Judym usiadł nie kończąc całości swego odczytu, gdyż nie miał już na to siły. Jego miejsce zajął dr Kalecki, który wygłosił odpowiedź na zarzuty dra Judyma. “Czy w istocie tak źle jest z nami? Oto powstają wystawy higieniczne, towarzystwa przeciwżebracze, urządza się przytułki noclegowe, funduje kąpiele dla ludu, zabawy — a wreszcie towarzystwo higieniczne, nic nie mówiąc o dziełach miłosierdzia dokonywanych w ciszy. Panowie, nie mamy potrzeby rumienić się wobec zarzutu kolegi dra Judyma, jakoby lekarz dzisiejszy był lekarzem ludzi bogatych. We wszystkich tych sprawach, na które patrzymy, stan lekarski nie tylko dawał inicjatywę, ale może z dumą o sobie mówić: magna pars fui*. Kolega Judym jest młodym człowiekiem. Serce podyktowało mu słowa goryczy, bo samo, widać, wiele cierpień zniosło. Dziś on się może jeszcze do zawziętości, do stronniczego uprzedzenia względem medyków warszawskich nie przyzna, ale gdy mu szron włosy ubieli, na pewno potwierdzi moje słowa, że wydał dziś sąd zły i krzywdzący. My mu to wszystko już dziś szczerze i zupełnie z serca odpuszczamy… “ *magna pars fui (łac.) – brałem wielki udział Uwagi Tomasza zostały zignorowane. Po kolacji udał się do domu w towarzystwie dra Chmielnickiego, według którego medycyna to nie szczytne idee a po prostu biznes. “Medycyna to interes jak każdy inny. Nie zapomnij kolega o tym… “ Gdy Judym powiedział: “Medycyna będzie wykreślała drogi życia masom ludzkim, podniesie je i świat odrodzi.” …Chmielnicki skwitował, iż to mrzonki. Rozdział 4 Smutek Początkiem października dr Tomasz udał się na spacer po Alejach Ujazdowskich, gdzie obserwując jesienny pejzaż, uznał, że jego marzenia o walce z krzywdą społeczną pozostają jedynie marzeniami. Następnie zauważył, że w jednej z przejeżdżających dorożek, siedziały poznane w Paryżu kobiety. Rozdział 5 Praktyka Judym postanowił otworzyć własną praktykę. Od rana pracował w szpitalu, a po godzinach udawał się do własnego gabinetu. Ku jego zaskoczeniu, przez pierwsze kilka tygodni nikt się do niego nie zgłosił. Sytuacja finansowa Judyma się pogarszała, a dodatkowo musiał jeszcze wspierać rodzinę brata. W marcu spotkał doktora Chmielnickiego, który wyjawił, że w zakładzie leczniczym w Cisach, poszukują lekarza. Tomasz umówił się na spotkanie z dyrektorem zakładu, doktorem Węglichowskim. Następnego dnia przyjął go u siebie. Z rozmowy dowiedział się, że właścicielką majątku w Cisach jest pani Niewadzka, którą to miał przyjemność poznać w Paryżu. Judym przyjął posadę w Cisach i tym samym zgodził się na wyprowadzkę z Warszawy. Rozdział 6 Swawolny Dyzio Judym wyjechał z Warszawy pod koniec kwietnia. Drogę przemierzył pociągiem, w którym dzielił przedział z pewną damą i jej dziesięcioletnim synem, Dyziem, który jak tylko mógł złośliwie uprzykrzał życie współtowarzyszom podróży. Gdy Tomasz wysiadł na dworcu, odczuł ulgę. Niestety nie na długo, gdyż w dorożce okazało się, że Dyzio, jedzie wraz z matką do Cisów. Tomasz znów padł ofiarą bachora. W końcu nie wytrzymał, dał mu kilka klapsów i wysiadł z dorożki. Postanowił, że pójdzie do Cisów piechotą. Gdy dotarł do jakiejś wsi, wynajął wóz. Niestety pijany chłop, który go prowadził, wjechał do rowu. W końcu jednak dotarł na miejsce. Cieszył się, że ciężką pracą na rzecz ludzi będzie mógł spłacić dług wobec społeczeństwa. Rozdział 7 Cisy Przez cały kolejny dzień, Tomasz zwiedzał miejscowość i poznawał historię ośrodka. Jego założycielem był mąż pani Niewadzkiej. Tomasz zaczął też korespondencję z panem Leszczykowskim, który był jednym ze współwłaścicieli zakładu. Rozdział 8 Kwiat tuberozy Judym postanowił zwiedzić szpital. W drodze, w okolicach kościoła, spotkał panny Orszeńskie oraz ich nauczycielkę – Joannę Podborską. Ksiądz zaprosił ich wszystkich na śniadanie. Na plebani poznał jednego z kuracjuszy, młodego Karbowskiego. Judym zauważył, że Karbowskiego i Natalię Orszeńską łączy uczucie. Bolało go to, gdyż młoda i piękna dziewczyna podobała mu się. Teraz widział, że nie zwróci ona na niego uwagi. Rozdział 9 Przyjdź Judym obserwując budzącą się do życia przyrodę marzył o miłości. Rozdział 10 Zwierzenia Joanna Podborska pisała pamiętnik. Z rozdziału tego można się dowiedzieć o jej przemyśleniach na wiele tematów. Wspominała dom rodzinny, okres nauki w Kielcach oraz pracę jako guwernantka w Warszawie. Tom II Rozdział 1 Poczciwe prowincjonalne idee Tomasz Judym wpadł w wir pracy. Ośrodek w Cisach stał się jego życiem. Liczne towarzystwo kobiet sprawiło, że zaczął się modnie ubierać i zyskał opinię towarzyskiego i sympatycznego mężczyzny. Na jednym z balów wykorzystał nieobecność pana Karbowskiego i podbijał do Natalii. Ta jednak nie wykazała zainteresowania. We wrześniu wśród dzieci z czworaków rozprzestrzeniała się malaria przez co szpital był przepełniony. Pani Niewadzka wezwała do siebie Judyma i poprosiła go, aby zajął się zorganizowaniem małego szpitaliku w budynku starej piekarni, gdzie panna Podborska, pod okiem doktora, będzie mogła zająć się, jak to ujęła, “brudasami”. Określenie to uderzyło Tomasza. Rozdział 2 Starcy Judym miał wiele pomysłów jak usprawnić pracę zakładu, lecz na przeszkodzie stali mu starsi koledzy, którzy nie podzielali jego entuzjazmu. Codziennie wszyscy spotykali się w domu dyrektora Węglichowskiego. W spotkaniach uczestniczyli Listwa, Chobrzański, Worszewicz, Judym, kilku kuracjuszy oraz ksiądz proboszcz. W lutym Cisy odwiedziła komisja rewizyjna. Tomasz chciał jej przedstawić pomysł osuszenia stawów, które były zanieczyszczone i powodowały choroby ludności. Dyrektor Węglichowski nie wyraził na to zgody. Rozdział 3 Ta łza, co z oczu twoich spływa… W lutym rodzina Wiktora odprowadziła mężczyznę na dworzec. Dzięki pieniądzom odłożonym przez Tomasza, Wiktor mógł wyjechać za granicę, aby tam poszukać pracy. Rodzina pożegnała się z płaczem. Rozdział 4 O świcie W kwietniu, Tomasz, pracując w terenie, spotkał pannę Podborską, która poinformowała go, że Natalia Orszeńska, wbrew woli babki, wyjechała z Karbowskim i go poślubiła. W końcu z zakłopotaniem stwierdziła, że pewnie jej słowa sprawiły mu przykrość, gdyż kochał się w Natalce. Judym zaprzeczył. Po rozmowie Joanna odjechała, a Tomasz zdał sobie sprawę, iż to ją właśnie kocha. Rozdział 5 W drodze Nadszedł czerwiec. Wiktor przesłał do żony list ze Szwajcarii, w którym poprosił, aby przyjechała wraz z dziećmi. Kobieta wyruszyła, lecz podróż była dla niej trudna. Była zagubiona. Przespała stację, na której powinni wysiąść. Pomogli jej jednak jacyś młodzi, którzy byli dopiero co po ślubie i jechali do Włoch. Okazało się, że byli to Karbowscy. W końcu Teosia z dziećmi dotarła do Wiktora. Ten odprowadził rodzinę do wynajmowanego mieszkania, po czym udał się do pracy. Judymowa płakała, a dzieci w tym czasie zniszczyły winorośl, która należała do właściciela domu. Za karę rodzina musiała opuścić mieszkanie a Wiktor oznajmił, że chce wyjechać do Ameryki. Teosia zrozumiała, że on już nigdy nie wróci do Warszawy. Rozdział 6 O zmierzchu Judym marzył o byciu z Joanną. Wieczorami, gdy ta spacerowała z Wandą po parku, Tomasz przyłączał się. Pewnego dnia, Tomasz spotkał Joannę na drodze do okolicznej wsi. Podczas rozmowy, Podborska wyznała, że kojarzy Judyma jeszcze z Warszawy, zanim się poznali w Paryżu. Umówili się na wspólny powrót do Cisów. Po całym dniu pracy, gdy o zmierzchu wracali do domów, Tomasz wyznał jej miłość. Panna rozpłakała się, a Judym pocałował ją po raz pierwszy. Rozdział 7 Szewska pasja Administrator, Krzywosąd, nakazał spuścić szlam do rzeczki, z której mieszkańcy czerpali wodę do picia. Robotnicy zaczęli chorować na febrę. Gdy Judym spotkał Węglichowskiego i Chobrzńskiego w gniewie oznajmił że okłamują kuracjuszy, spuszczając szlam do rzeki i że jako lekarz im tego zabrania. Dyrektor kazał się nie wtrącać, na co Judym nazwał go “starym osłem”, a Krzywosąda wepchnał do stawu. Głośno przeklinając odszedł. Rozdział 8 Gdzie oczy poniosą Wieczorem Judym został wyrzucony z pracy. Na spotkaniu z Joasią wyznał, iż nie mógł inaczej postąpić. Następnego dnia na dworcu spotkał inżyniera Korzeckiego, starego znajomego z Paryża, który wymusił na Tomaszu wspólny wyjazd do Zagłębia. Gdy dotarli do kopalni, inżynier poinformował Tomasza, że może zostać tu zakładowym lekarzem. Rozdział 9 Glikauf! Nieszczęśliwy Judym przez kolejny dzień zwiedzał miasto. Następnie Korzecki oprowadzał go po kopalni, przez co Tomasz miał okazję przyjrzeć się pracy górników, którzy pozdrawiali się słowem “Glikauf!”. Na widok bitego konia, Judym oznajmia, iż powinno się tego zabronić. Rozdział 10 Pielgrzym Judym wraz z Korzeckim odwiedzili inżyniera Kalinowicza. Tomasz nie brał udziału w rozmowach, lecz rozmyślał o Joasi i czekał na wiadomość od ukochanej. Korzecki przywołał wiersz Słowackiego o pielgrzymie, który nie mógł mieć swojego domu. Rozdział 11 Asperges me… Syn ubogich sąsiadów inżyniera Korzeckiego zjawił się z prośbą o pomoc doktora, gdyż jego matka była chora. Judym wyruszył z nim. Na miejscu leżała umierająca kobieta. Pragnęła żyć, gdyż miała dzieci, którymi musiał się opiekować. Ciszę przerwał krzyk pawia. Wracając do domu doktor ponownie go usłyszał. Rozdział 12 Dajmonion Tomasz pracował jako fabryczny lekarz. W sierpniu otrzymał list od Korzeckiego. W liście tym, inżynier przywołał cytat z “Apologii Sokratesa”. Judym postanowił go odwiedzić. Gdy dotarł na miejsce zobaczył tłum ludzi. Wszedł do środka, a tam jego przyjaciel leżał na sofie z roztrzaskaną głową, gdyż popełnił samobójstwo. Rozdział 13 Rozdarta sosna Joanna Podborska przyjechała do Sosnowca. Poinformowała, że planują wyjazd do Drezna z panią Niewadzką i Wandą, gdzie miały spotkać się z Karbowskimi. Judym pokazał Joasi kopalnię oraz obrzeża miasta, gdzie stały domy jego pacjentów. Między młodymi była dziwna atmosfera. Joanna wyznała, iż marzy aby w przyszłości otworzyli mały szpitalik i stworzyli prawdziwy dom. Judym przysłuchiwał się jej słowom w milczeniu. W końcu wyznał, że nie może jej poślubić. Stwierdził, że ma dług wobec społeczeństwa, który musi spłacić i nie może myśleć o własnym szczęściu. Podborska stwierdziła, że go nie zatrzyma i samotnie odeszła w stronę dworca. Doktor został sam. “Judym zsunął się w zawalisko, żeby go nikt nie widział. Rzucił się na wznak. Pod sobą w głębi ziemi słyszał od czasu do czasu huk wystrzałów dynamitu i prochu. W górze widział obłoki sunące po niebie lazurowym. Obłoki jasne, święte, zaczerwienione obłoki… Tuż nad jego głową stała sosna rozdarta. Widział z głębi swojego dołu jej pień rozszarpany, który ociekał krwawymi kroplami żywicy. Patrzał w to rozdarcie długo, bez przerwy. Widział każde włókno, każde ścięgno kory rozerwane i cierpiące. Słyszał dokoła siebie płacz samotny, jedyny, płacz przed obliczem Boga. Nie wiedział tylko, kto płacze‥? Czy Joasia? — Czy grobowe lochy kopalni płaczą? Czy sosna rozdarta?” Tom 1 Wenus z Milo Doktor Judym przebywa od kilkunastu miesięcy na praktyce chirurgicznej w Paryżu. Zwiedza miasto, spacerując i obserwując otoczenie – piękno przyrody rozgrzanej upałem, mijane zabytki architektury, wspaniałe powozy arystokratów. Podczas pobytu w Luwrze zatrzymuje się przed posągiem Wenus z Milo i rozmyśla nad losem bogini. Docierają do niego odgłosy rozmowy prowadzonej po polsku. Poznaje panią Niewadzką – bogatą starszą ziemiankę, jej wnuczki: siedemnastoletnią Natalię i piętnastoletnią gadatliwą Wandę Orszeńskie oraz ich guwernantkę dwudziestokilkuletnią, pełną wdzięku Joannę Podborską. Judym oferuje paniom swoje towarzystwo w charakterze przewodnika po Paryżu i wyjaśnia, że jego nazwisko nie powinno kojarzyć się ze znakomitym rodem z Wołynia, bowiem jest synem szewca, pijaka z Warszawy. Następnego dnia wszyscy pięcioro zwiedzają Wersal, komnaty królewskie i salę lustrzaną. W pocie czoła Mija rok. Judym powraca do Polski. Przyjeżdża do Warszawy i spaceruje jej ulicami. Trafia do dzielnicy, w której się wychowywał. Nadal mieszka tu jego brat Wiktor z rodziną. Judym jest wstrząśnięty ubóstwem warunków życia na ulicach Ciepłej i Krochmalnej – biedą, zaniedbaniem, brudem. Poszukując krewnych, Judym spotyka się nieoczekiwanie z nieprzychylną mu ciotką Pelagią. Dowiaduje się, że jego brat pracuje w stalowni, a jego żona w fabryce cygar. Doktor postanawia odwiedzić bratową – wybiera się do fabryki. Obserwuje tam ciężko pracujące kobiety, stłoczone na niewielkiej przestrzeni. Przypominają mu się jego młodzieńcze ideały pomocy najbardziej potrzebującym. Wraca z żoną Wiktora do domu. Nazajutrz Judym kieruje swe kroki do stalowni, w której pracuje jego brat. Przygląda się wyczerpującej, morderczej pracy robotników. Judymowi żal jest brata i jego wyniszczającej organizm harówki. Wspomina, że on sam również nie miał łatwego życia, rozpamiętuje zwłaszcza przykre i smutne dzieciństwo. Spędził je, oddany na wychowanie ciotce, która prowadziła rozwiązłe życie, a sam Tomasz pełnił u niej rolę służącego i sprzątaczki zarazem. Nierzadko bywał bity czy traktowany z lekceważeniem i pogardą. Mimo to, właśnie ciotka umożliwiła mu dostęp do nauki, dzięki czemu udało mu się ostatecznie zdobyć wykształcenie i zawód. Mrzonki Latem Judym zostaje zaproszony na spotkanie warszawskich lekarzy w domu znanego w Europie doktora Czernisza. Tomasz postanawia wygłosić referat, który napisał podczas pobytu w Paryżu, zatytułowany: „Kilka uwag czy Słówko w sprawie higieny”. Praca poświęcona jest współczesnemu stanowi higieny i obojętności lekarzy wobec warunków życia i pracy najuboższych. Twierdzi, że lekarze leczą wyłącznie bogatych. Opinia młodzieńca wywołuje oburzenie zebranych. Lekarze nie zgadzają się z poglądami Judyma, lecz on z uporem broni swych racji. Doradzają mu więc działalność filantropijną, którą zdecydowanie odrzuca. Po kolacji Tomasz, zlekceważony przez wszystkich, opuszcza dom Czernisza. W drodze powrotnej do domu towarzyszy mu doktor Chmielnicki, który uważa, że medycyna jest po prostu interesem. Stwierdzenie młodszego kolegi, że kiedyś medycyna będzie wytyczała drogi życia masom i wówczas świat się odmieni, nazywa mrzonkami. Smutek Judym spaceruje po parku i obserwuje obumieranie natury – jest początek października. Opisowi przyrody towarzyszy ukazanie przeżyć bohatera, który czuje, że umierają jego marzenia. Wśród smutnych myśli wydawało mu się, że mija go kareta z paniami poznanymi w Paryżu. Praktyka Judym otwiera prywatną praktykę, doskonaląc jednocześnie swoje umiejętności, pracując w jednym z warszawskich szpitali. Doktor cieszy się ze swego debiutu w roli lekarza przyjmującego pacjentów, ale przez kilka miesięcy nikt się w jego gabinecie, z wyjątkiem gospodyni, nie pojawia. Wzywany jest on tylko do nagłych przypadków w kamienicy, w której mieści się lokal, nie zarabia żadnych pieniędzy. Kiedy wreszcie pojawia się kobieta uskarżająca się na bóle, Judym z goryczą stwierdza, że to kwestarka, zbierająca datki na cele stowarzyszenia, jakie reprezentuje. Tomasz wie, że brak powodzenia jego gabinetu spowodowany jest niefortunnym odczytem u doktora Czernisza. Do Judyma dociera informacja o ciężkim wypadku jego brata. Spotyka również przypadkiem, poznanego na odczycie doktora Chmielnickiego. Ten składa mu propozycję pracy w uzdrowisku w Cisach na stanowisku asystenta prowadzącego zakład doktora Węglichowskiego. Judym rozmawia z Węglichowskim. Dowiaduje się, że tu właśnie mieszka pani Niewadzka. Postanawia przyjąć ofertę i wyjechać do Cisów. Swawolny Dyzio Pod koniec kwietnia Judym opuszcza Warszawę. Przedział w pociągu dzieli z chudą damą i jej dziesięcioletnim synkiem, Dyziem. Dziecko jest nadzwyczaj pomysłowe i złośliwe. Z uporem dokucza współtowarzyszom podróży. Po południu Tomasz z uczuciem ulgi wysiada na stacji i kieruje się w stronę dorożki, która czeka na niego. Okazuje się, że Dyzio i jego matka jadą z nim do Cisów. Malec znów zaczyna dręczyć lekarza, nie zwracając uwagi na rozpaczliwe upomnienia matki. Rozgniewany Judym wymierza chłopcu kilka klapsów i postanawia dalszą drogę odbyć pieszo. W pobliskiej wsi wynajmuje wóz, lecz pijany chłop wywraca pojazd do rowu. Po perypetiach doktor dociera do zakładu leczniczego. Jest przekonany, że odnalazł miejsce, gdzie będzie mógł spłacić swój dług wobec społeczeństwa i pracować dla ludzi. Cisy Po zapoznaniu się ze zwierzchnikami Judym dowiaduje się o historii i walorach leczniczych uzdrowiska. Założył je nieżyjący pan Niewadzki. Kurort prowadzony był na zasadzie spółki akcyjnej przez radę nadzorczą (prezes – adwokat z Moskwy, wiceprezes Leszczykowski zwany „Lesem” – bogaty wspólnik z Konstantynopola, który w razie potrzeby przysyłał pieniądze, drugi wiceprezes – bogaty przemysłowiec z Warszawy, pan Stark). Dyrektorem zakładu był dr Węglichowski, zaś administratorem Jan Bogusław Krzywosąd Chobrzański. Leczyli się tu bogaci ludzie z całego kraju. Cisy były położone w majątku pani Niewadzkiej. Kwiat tuberozy Judym robi obchód po okolicy Cisów. Przechodząc koło kościoła zauważa, że właśnie trwa tam nabożeństwo. Wchodzi do środka i dostrzega w ławach swoje znajome – panny Orszeńskie i Joasię. Po mszy Judym celowo się nieco ociąga, by móc niby przypadkiem zamienić z pannami kilka słów. Wszyscy oni zostają zaproszeni na plebanię, by zjeść tam śniadanie. Tutaj doktor poznaje młodego mężczyznę Karbowskiego, który, jak wynika z opowieści duchownego, jest hazardzistą, utracjuszem i hulaką. Mimo to Judym jest zaniepokojony i zazdrosny widząc, że Karbowski i Natalia mają się nieco ku sobie. Przyjdź Z okna swojego mieszkania Tomasz Judym obserwuje budzącą się do życia po zimie przyrodę. Marzy o miłości. Kwiat tuberozy Judym zwiedza mały kościółek i zastaje tam podczas nabożeństwa panny Orszeńskie wraz z Joanną Podborską. Razem udają się do proboszcza na śniadanie. Paniom towarzyszy Karbowski – utracjusz i bawidamek, w którym kocha się Natalia. Tomasz poczuł zazdrość i żal z tego powodu. Przyjdź. Judym obserwuje z okna naturę po burzy. Opis jest pełen lirycznych sposobów wyrażania myśli. Z jego nastrojem współgra stan duchowy bohatera. Tom 2 Poczciwe prowincjonalne idee Rozpoczyna się sezon. Judym ma wówczas wiele pracy. Wstaje wcześnie rano i przez połowę dnia spędza czas w szpitalu, opiekując się chorymi i kuracjuszami. Popołudniami zaś doktor aktywnie uczestniczy w tutejszym życiu towarzyskim. Ujawnia też zdolności organizatorskie, samodzielność i konsekwencję w działaniu. Wyposaża szpital, doprowadzając go do pełnej sprawności. Nieoczekiwanie stwierdza, że chorzy cierpią na malarię. Przypuszcza, że choroba powodowana być może nieodległą lokalizacją stawów administratora zakładu – Krzywosąda. Swoje spostrzeżenia przedstawia doktorowi Węglichowskiemu. Ten jednak, ku zdziwieniu Judyma, poleca mu milczenie w tej kwestii. Doktor spotyka się z Niewadzką. Ta informuje go o przygotowywanej dla Joasi niespodziance – chodzi o stworzenie lokum dla chorych dzieci, co jest marzeniem dziewczyny. Starcy Po uporządkowaniu dokumentacji szpitalnej Judym opracował projekt poprawy zdrowotności Cisów i przedstawił go na radzie komisji rewizyjnej (trzech udziałowców spółki), którzy co roku wizytują ośrodek. Komisja odrzuca pomysły Judyma. Jedynym zwolennikiem jego idei jest Les, gotów wyłożyć na ten cel własne pieniądze. Judym tak bardzo naraził się zarządcom Cisów, że lekceważą go nawet jako lekarza. „Ta łza, co z oczu twoich spływa” Wiktor otrzymuje od brata kilkaset rubli. Postanawia wyjechać za granicę i, nie zważając na płacze i protesty żony, czyni to. Wyrusza w świat, by tam szukać szczęścia. O świcie Wczesnym rankiem, w kwietniu, Tomasz Judym idzie z wizytami do chorych z pobliskich wsi. Po drodze spotyka Joannę Podborską, wracającą powozem z Woli Zameckiej. Nauczycielka informuje go, że Natalia Orszeńska bez zgody babki wyjechała z Karbowskim i poślubiła ukochanego. Następnie młodzi opuścili kraj. Joasia obwinia się, że nie potraktowała poważnie uczuć podopiecznej. Jest przekonana, że Judym był zakochany w dziewczynie i wiadomość o jej ślubie sprawiła mu przykrość. Młodzieniec zaprzecza z uśmiechem. Kiedy Podborska odjeżdża, lekarz uświadamia sobie, że to właśnie ją kocha. W drodze Sprzedawszy skromny dobytek Judymowa wraz z dziećmi wyrusza na prośbę męża (zawartą w liście) do Szwajcarii. Przegapiwszy właściwą stację, wysiada na końcowej. Zdruzgotana nieszczęściem podąża pieszo w kierunku miasta. Z pomocą przychodzi jej przypadkiem napotkana Natalia i jej mąż Karbowski. Wiktor oświadcza żonie, że zamierza udać się do Ameryki. O zmierzchu Doktor nie może zapomnieć spotkania z Joasią, ciągle o niej myśli. Spotyka ponownie dziewczynę, idąc do swoich pacjentów. Ustalają, że poczeka ona, aż doktor skończy swoje zajęcia. Wizyty kuracjuszy przedłużają się jednak i zniecierpliwiony i rozgoryczony Tomasz traci nadzieję, by Joasia aż tak długo chciała na niego czekać. Kiedy wychodzi, widzi ją jednak. Wybierają się razem na spacer. Spontanicznie Tomasz oświadcza się swojej ukochanej i spotyka się z przyjęciem. Szewska pasja W czerwcu do zakładu przyjeżdżają kuracjusze i Krzywosąd odkłada szlamowanie stawów. Wkrótce robotnicy zaczynają chorować na febrę. Judym, zajęty miłością do Joasi, nie wie, że administrator kazał spuścić szlam do pobliskiej rzeczki, z której mieszkańcy czerpią wodę do picia. W pierwszej chwili na widok wybudowanej rynny ogarnia go wzburzenie, lecz po chwili uspokaja się, myśląc o ukochanej. Nagle dostrzega Węglichowskiego i Chobrzańskiego, stojących przy śluzie. Mężczyźni ignorują go. Wtedy, rozgniewany, mówi, że Cisy są kłamstwem dla kuracjuszy i on, jako lekarz, zabrania wrzucać szlam do rzeki. Dyrektor odpowiada, że nie ma wtrącać się do spraw, które go nie dotyczą. Tomasz nazywa go „starym osłem” i wrzuca Krzywosąda do stawu. Później odchodzi, głośno przeklinając. Gdzie oczy poniosą Węglichowski tego samego dnia zrywa umowę z Judymem. Joasia jest rozżalona, że będzie musiał opuścić Cisy. On sam również nie chce się z nią rozstawać, ale nie ma wyboru. Mimo początkowych rozterek, nie chce przeprosić Krzywosąda. Podczas podróży spotyka dawnego znajomego z Paryża i Szwajcarii, inżyniera Korzeckiego, który zachęca go, by wyjechał do Zagłębia. Przyjeżdżają do Sosnowca. Korzecki zwierza się ze swoich fascynacji i obaw ciągle myśli o śmierci. Glikauf! Następnego dnia Tomasz zwiedza miasto. Jest nieszczęśliwy i zagubiony. Udaje się na spotkanie z Korzeckim, który oprowadza go po kopalni. Judym obserwuje pracę górników. Mijający ich ludzie pozdrawiają się słowem „Glikauf!”. W pewnej chwili słyszy głos poganiacza, który mówi do konia, aby ciągnął wózek. Inżynier wyjaśnia mu, że kiedy zwierzę nie reaguje poganiacz okłada je batem. Doktor mówi, że takie rzeczy powinny być zabronione, a Korzecki dodaje, że nie ma już siły zabraniać. Pielgrzym Judym uczestniczy w towarzystwie Korzeckiego w zebraniu grupy osób u inżyniera Kalinowicza. Panowie dyskutują na różne tematy – podejmują m. in. zagadnienia konieczności poprawy warunków pracy w kopalni. Do Korzeckiego przychodzi posłaniec z przesyłką. Inżynier daje wymijającą odpowiedź odnośnie jej zawartości. Asperges me... Po Judyma przyjeżdża znajomy Korzeckiego, uczeń gimnazjum, żeby prosić o wizytę u chorej matki. Doktor przepisuje jej kurację, chociaż zdaje sobie sprawę, że to ostatnie stadium gruźlicy. Przesądnie reagująca na głos pawia chora i atmosfera ponurej nocy podczas powrotu do domu natchnęła Tomasza niepokojem. Krzyk pawia znowu dobiegł z oddali. Dajmonion Tomasz rozpoczyna pracę jako lekarz fabryczny. Pewnego dnia, w sierpniu, otrzymuje list od Korzeckiego z cytatem z „Apologii Sokratesa”. Postanawia odwiedzić znajomego. Przed mieszkaniem inżyniera dostrzega tłum ludzi. Wchodzi do środka i widzi przyjaciela, leżącego na sofie z roztrzaskaną głową. Nagle do pokoju wchodzi jakiś młodzieniec. Judym przygląda się w milczeniu, jak nieznajomy siada przy samobójcy i szepcze jakieś słowa. Rozdarta sosna Do miasta przybywa, po wcześniejszym zaanonsowaniu Joasia. Doktor oprowadza ją po mieście i pokazuje zakłady przemysłowe. Dziewczyna pragnie pozostać z nim, by wspólnie mogli podejmować działania pomocy pracującym ponad ludzkie siły robotnikom. Tomasz wyjaśnia jej jednak, że pragnie pozostać sam, by nic nie odciągało go od myślenia o najbiedniejszych. Odrzuca tym samym miłość dziewczyny. Joasia odchodzi ze smutkiem, zaś doktor stoi pod rozdartą sosną i snuje gorzką refleksję. Stefan Żeromski posługuje się w „Ludziach bezdomnych” symbolami, które wzbogacają powieść o sensy naddane. Symboliczny jest tytuł utworu, a także niektóre tytuły poszczególnych rozdziałów. Inne symbole, wykorzystane w dziele, to: Wenus z Milo – symbol piękna, miłości, harmonii i szczęścia. W powieści odzwierciedla piękno świata ludzi bogatych, świata, do którego chciał należeć Tomasz Judym. Rybak – obraz francuskiego malarza, symbolizujący ludzkie cierpienie, nędzę i krzywdę społeczną. W powieści stanowi kontrast w zestawieniu z rzeźbą Wenus i symbolizuje świat ludzi biednych, klasy, z której wywodzi się główny bohater. Kwiat tuberozy – symbol bezużytecznego piękna. W „Ludziach bezdomnych” do kwiatu tuberozy porównany zostaje przez Judyma Karbowski – lekkoduch, karciarz, człowiek z towarzystwa, który w rzeczywistości poza zaspokajaniem własnych potrzeb, nie dostrzega nic więcej. Krzyk pawia – symbol nieszczęścia i śmierci, a także przemiany. W utworze Żeromskiego symbolizuje nie tylko śmierć pani Daszkowskiej, ale również przemianę wewnętrzną Tomasza Judyma, który w zetknięciu ze światem górników, dojrzewa do podjęcia ostatecznej decyzji i poświęcenia własnego szczęścia w imię walki z niesprawiedliwością społeczną. Burza – symbol zaczerpnięty z poezji romantycznej, oznaczający rewolucję. Ogień i pożar – symbole charakterystyczne dla czasów współczesnych pisarzowi, symbolizujące przygotowania do rewolucji. Pielgrzym – symbol zaczerpnięty z twórczości romantyków polskich, gdzie oznaczał pielgrzymowanie do „ziemi świętej”, utożsamianej z wolnością ojczyzny. Rozdarta sosna – symbol wewnętrznego rozdarcia głównego bohatera, który musiał wybierać między miłością i szczęściem u boku ukochanej kobiety a obowiązkiem spłacenia długu wobec ten artykuł?TAK NIEUdostępnij WENUS Z MILO. Tomasz Judym wracał przez Champs Elysées z lasku bulońskiego, dokąd jeździł ze swej dzielnicy koleją obwodową. Szedł wolno, noga za nogą, wyczuwając coraz większy wskutek upału ciężar własnej marynarki i kapelusza. Istny potop blasku słonecznego zalewał przestwór. Nad odległym widokiem gmachów, rzucających się w oczy od Łuku Tryumfalnego, wisiał różowy pyłek, który już począł wżerać się, niby rdza, nawet w śliczne, jasno-zielone liście wiosenne, nawet w kwiatuszki paulovnii. Ze wszystkich, zdawało się, stron płynął zapach akacyi. Na żwirze, dokoła pniów pod budynkami, w rynsztokach leżały jej białe kwiatki z ośrodkiem czerwonawym, jakby skrwawionym od ukłócia śmierci. Pył bezlitosny zasypywał je niepostrzeżenie. Zbliżała się godzina spaceru wielkiego świata i Pola drgać zaczynały od ruchu karet. Na drewnianym bruku dudnił jednostajny łoskot, jakby oddalona mowa wielkiej fabryki. Przebiegały piękne, lśniące rumaki, migotała ich uprząż, pudła, sprychy lekkich pojazdów — i mknęły, mknęły, mknęły bezustanku wiosenne stroje kobiece o barwach czystych, rozmaitych i sprawiających rozkoszne wrażenie, jakby natury dziewiczej. Kiedy niekiedy wynurzała się z powodzi osób jadących twarz subtelna, wydelikacona, tak nie do uwierzenia piękna, że widok jej był pieszczotą dla wzroku i nerwów. Wyrywał z piersi tęskne westchnienie, jak za szczęściem — i ginął, unosząc je w mgnieniu oka ze sobą. Judym znalazł pod osłoną kasztanów brzeg wolnej ławy i z wielką satysfakcyą usiadł tam w sąsiedztwie starej i wąsatej niańki dwojga dzieci. Zdjął kapelusz i, wlepiwszy wzrok w rzekę pojazdów, walącą środkiem ulicy, zwolna wystygał. Na chodnikach przybywało coraz więcej osób ubranych wykwintnie, — lśniących cylindrów, jasnych paltotów i staników. W pewnej chwili stare babsko z chytremi oczami wprowadziło między strojny tłum młode koźlątko z sierścią jak śnieg bielutką. Stado dzieci postępowało za koziołkiem, uwielbiając go gestami, oczyma i tysiącem okrzyków. Kiedyindziej wielki obdartus czerwony na gębie przeleciał jak fiksat, wywrzaskując głosem ochrypłym rezultat ostatniego biegu koni. I znowu spokojnie, równo, uroczo płynęła rzeka ludzka na chodnikach, a środkiem rwał jej nurt bystry, uwieńczony pianą tkanin przecudnych, lekkich, w oddali niebieskawo-zielonych... Każdy rozpuszczony liść rzucał na biały żwir z okrągłych kamyków wyraźne odbicie swego kształtu. Cienie te posuwały się zwolna, jak mała wskazówka po białej tarczy zegara. Na ławkach było już pełno, a tymczasem cień opuścił miejsce, zajęte przez Judyma, i ustąpił je roztapiającej kaskadzie słońca. Naokół innego asilum nie było, więc doktor, rad nie rad, wstał i powlókł się dalej ku Placowi Zgody. Z niecierpliwością wyczekiwał, kiedy można będzie przemknąć się wśród istnego odmętu karet, powozów, doróżek, bicyklów i pieszych na zakręcie głównej fali, pędzącej od bulwarów w stronę Pól Elizejskich. Wreszcie stanął pod obeliskiem i poszedł w głąb ogrodu de Tulieries. Tam było prawie pusto. Tylko nad nudnemi sadzawkami bawiły się blade dzieci i w głównym szpalerze kilku mężczyzn rozebranych do koszuli, grało w tennisa. Minąwszy ogród, Judym zwrócił się ku rzece z zamiarem wędrowania w cieniu murów na placyk przed kościołem Saint-Germain l’Auxerrois i ogarnięcia bez troski miejsca na imperialu. W owej chwili stało w jego myśli puste kawalerskie mieszkanie aż na Boulevard Voltaire, gdzie od roku nocował, i mierziło go pustką tych ścian, banalnością sprzętów i nieprzezwyciężoną, cudzoziemską nudą, wiejącą z każdego kąta. Pracować mu się nie chciało, iść do kliniki — za nic na świecie. Znalazł się na Quai du Louvre i z uczuciem błogości w karku i plecach zatrzymał pod cieniem pierwszego kasztana bulwaru. Ospałym wzrokiem mierzył brudną, prawie czarną wodę Sekwany. Gdy tak sterczał na podobieństwo latarni, zapaliła się w nim myśl, jakby z zewnątrz wniesiona do wnętrza głowy: dlaczegóż, u licha, nie miałbym pójść do tego Luwru?... Skręcił na miejscu i wszedł na wielki dziedziniec. W cieniach przytulonych do grubego muru, w które zanurzył się niby w głębie wody, dotarł do głównego wejścia i znalazł się w chłodnych salach pierwszego piętra. Dokoła stały odwieczne posągi bogów, jedne wielkości niezwykłej, inne naturalnej, a wszystkie prawie z nosami i rękoma uszkodzonemi w sposób bezbożny. Judym nie zwracał uwagi na tych zdegradowanych władców świata. Czasami zatrzymywał się przed którym, ale przeważnie wówczas, gdy go uderzył jakiś zabawny despekt boskich kształtów. Nadewszystko interesowała go sprawa odpoczynku w doskonałym chłodzie i zdala od wrzawy ulicy paryskiej. Szukał też nietyle arcydzieł, ile ławki, na którejby mógł usiąść. Zdybał ją po długiej wędrówce z sali do sali w narożnem zetknięciu się dwu długich galeryi, przeznaczonem na schronienie dla Wenus z wyspy Melos. W zakątku, tworzącym jakby niewielką izbę, oświetloną jednem oknem, stoi na niewysokim piedestale tors białej Afrodyty. Sznur, owinięty czerwonym pluszem, nikomu do niej przystępu nie daje. Judym widział już był ten cenny posąg, ale nie zwracał nań uwagi, jak na wszelkie wogóle dzieła sztuki. Teraz, zdobywszy w cieniu pod ścianą wygodną ławeczkę, jął dla zabicia czasu patrzeć w oblicze marmurowej piękności. Głowa jej zwrócona była w jego stronę i martwe oczy zdawały się patrzeć. Schylone czoło wynurzało się z mroku i, jakby dla obaczenia, czegoś, brwi się zsunęły. Judym przyglądał się jej nawzajem i wtedy dopiero ujrzał małą, niewidoczną fałdę między brwiami, która sprawia, że ta głowa, ta bryła kamienna w istocie — myśli. Z przenikliwą siłą spogląda w mrok dokoła leżący i rozdziera go jasnemi oczyma. Zatopiła je w skrytości życia i do czegoś w niem uśmiech swój obraca. Wytężywszy rozum nieograniczony i czysty, posiadła wiadomość o wszystkiem, zobaczyła wieczne dnie i prace na ziemi, noce i łzy, które w ich mroku płyną. Jeszcze z białego czoła bogini nie zdążyła odejść mądra o tem zaduma, a już wielka radość dziewicza pachnie z jej ust rozmarzonych. W uśmiechu ich zamyka się wyraz uwielbienia. Dla miłości szczęśliwej. Dla uczestnictwa wolnego ducha i wolnego ciała w życiu bezgrzesznej przyrody. Dla ostrej potęgi zachwytu zmysłów, którego nie stępiły jeszcze ani praca, ani zgryzota, siostry rodzone, siostry nieszczęsne. Uśmiech bogini pozdrawia nadchodzącego z daleka. Oto zakochała się w pięknym śmiertelniku Adonisie... Cudne marzenia pierwszej miłości rozkwitły w łonie jej, jako kwiat siedmioramienny Amaryllisa. Barki jej wązkie, wysmukłe, okrągłe dźwignęły się do góry. Dziewicze łono drży od westchnienia... Długi szereg wieków, który odtrącił jej ręce, który zrabował jej ciało od piersi i zorał prześliczne ramiona szczerbami, nie zdołał go zniweczyć. Stała tak w półmroku »wynurzająca się«, Anadiomene, niebiańska, która roznieca miłość. Obnażone jej włosy związane były w piękny węzeł, krobylos. Podłużna, smagła twarz tchnęła nieopisanym urokiem. Gdy Judym wpatrywał się coraz uważniej w to czoło zamyślone, dopiero zrozumiał, że ma przed sobą wizerunek bogini. Była to Afrodite, ona sama, która się była poczęła z piany morskiej. I mimowoli przychodziła na myśl nieskromna legenda o przyczynie onej piany wód za sprawą Uranosa. A przecież nie była to Pandemos, nie była nawet żona Hefaistowa, ani kochanka Anchizesa, tylko jasny i dobry symbol życia, córka nieba i dnia... Judym zatonął w myślach i nie zwracał uwagi na osoby, które się obok niego przesuwały. Było ich zresztą mało. Ocknął się dopiero wowczas, gdy usłyszał w sąsiedniej sali kilka zdań wyrzeczonych po polsku. Zwrócił głowę z żywą niechęcią w stronę tego dźwięku, pewny, że zbliża się ktoś »z kolonii«, ktoś, co siądzie przy nim i zabierze na własność minuty rozmyślania o pięknej Wenus. Zdziwił się mile, zobaczywszy osoby »pozaparyskie«. Było ich cztery. Na przedzie szły dwie panienki — podlotki, z których starsza mogła mieć lat siedmnaście, a druga była o jakie dwa lata młodsza. Za nimi ciężko toczyła się dama nie małej wagi, wiekowa, z siwymi włosami i dużą, a jeszcze piękną twarzą. Obok tej matrony szła panna dwudziestokilkoletnia, ciemna brunetka z niebieskiemi oczami, prześliczna i zgrabna. Wszystkie stanęły przed posągiem i w milczeniu go rozpatrywały. Słychać było ciężkie, przytłumione sapanie starej damy, szelest jedwabiu odzywający się za każdym ruchem podlotków i chrzęst kart Bädeckera, które przewracała starsza panna. — Wszystko to pięknie moje serce — rzekła matrona do ostatniej — ale ja muszę usiąść. Ani kroku! Zresztą warto popatrzeć na tę imość. Tak... jest tu nawet ławeczka... Judym wstał ze swego miejsca i wolno odszedł kilka kroków w bok, jak gdyby dla obejrzenia biustu z innej strony. Te panie spojrzały sobie w oczy z wyrazem pytania i przyciszyły rozmowę. Tylko najstarsza z panien, zajęta Bädeckerem, nie widziała Judyma. Otyła babcia energicznie siadła na ławce, wyciągnęła nogi ile się dało, i na jakieś szepty młodych towarzyszek odpowiedziała również szeptem, właściwym starym paniom, który ma tę własność, że w razie potrzeby może zastąpić telefonowanie na pewną odległość: — A Polak nie Polak, Francuz nie Francuz, Hiszpan czy Turek, to mi jest wszystko jedno. Niech mu Bóg da zdrowie za to, że stąd wylazł. Nogi mi odjęło z kretesem... A teraz patrz jedna z drugą na tę, bo to przecie nie byle co. Już ją człowiek raz widział dawnymi czasy. Jakoś mi się wtedy inna wydała... — A bo to pewno inna... — rzekła młodsza z turystek. — Nie myślno o tem czy inna, czy nie inna, tylko się przypatrz. Spytają później w salonie o taką rzecz, a ty ni be, ni me... Druga panienka bez zachęty obserwowała Wenus w sposób zadziwiający. Była to śniada blondynka z twarzą o cerze mętnej, smagławej. Czoło miała dość wązkie, nosek prosty, wargi cienkie i zawarte. Nie można było określić, czy jest ładna, czy brzydka. Wywierała wrażenie śniącej, czy rozmarzonej, bo powieki miała prawie przymknięte. Judyma zaciekawiła ta twarz, więc stanął i nieznacznie ją śledził. Patrzała na marmurowe bóstwo od niechcenia, a jednak z takim wyrazem, jakby go się uczyła na pamięć, jakby je z pod oka wzrokiem chłonęła. Kiedy niekiedy wązkie i płaskie jej nozdrza rozszerzały się lekko od szybkiego westchnienia. W pewnej chwili Judym zauważył, że powieki spuszczone z nabożeństwem i dziewiczą skromnością dźwignęły się ociężale i źrenice dotąd zakryte widzą nietylko Wenus, ale i jego samego. Zanim wszakże zdążył zobaczyć barwę tych oczu, już się skryły pod rzęsami. Tymczasem najstarsza z panien odczytała cały rozdział o historyi posągu i zbliżyła się do pluszowego sznura. Oparłszy na nim ręce, zaczęła przyglądać się rzeźbie z ciekawością, entuzyazmem i oddaniem się, właściwem tylko niewiastom. Możnaby powiedzieć, że w owej chwili przystępowała do zobaczenia Wenus z Milo. Oczy jej nie były w stanie nic prócz posągu zauważyć, pragnęły i usiłowały zliczyć wszystkie piękności, wszystkie cechy dłuta Skopasa... o których mówił Bädecker... spamiętać je i ułożyć w głowie systematycznie, jak czystą bieliznę w kufrze podróżnym. Były to oczy szczere aż do naiwności. Zarówno jak cała twarz odzwierciadlały subtelne cienie myśli przechodzących, oddawały niby wierne echo każdy dźwięk duszy i wszystko mówiły bez względu na to, czy kto widzi, lub nie, ich wyraz. Judym po kilkuminutowej obserwacyi tej twarzy nabrał przekonania, że gdyby piękna panna pragnęła szczerze zataić otrzymane wrażenie, mowa oczu natychmiast je wyda. Stał w cieniu i przyglądał się grze uczuć, przesuwających się po jasnej twarzy. Oto mało wiedząca ciekawość.... Oto pierwszy promyczek wrażenia sunie się po brwiach, przyciska rzęsy i zmierza ku wargom, ażeby je zgiąć do miłego uśmiechu. Te same uczucia, które Judym przed chwilą miał w sobie, widział teraz na licach nieznajomej. Sprawiało mu to szczerą przyjemność. Radby był zapytał, czy się nie myli i usłyszał z pięknych ust wynurzenie wrażeń. Nigdy jeszcze w życiu nie doświadczał takiej chęci rozmawiania o sztuce i słuchania z pilnością, co sądzi o ulatujących wrażeniach drugi człowiek... Tymczasem ów drugi człowiek, zajęty statuą, na śledztwo, ani na badacza żadnej uwagi nie zwracał. — Pamiętam, — rzekła dama w wieku, — inną grupę z marmuru. Była to jakaś scena mitologiczna. Geniusz czy amorek ze skrzydłami całuje śliczne dziewczątko. Jest to może cokolwiek niewłaściwe dla was, moje sroki, ale tak piękne, tak urocze, tak agréable, tak sensible... Najstarsza z panien podniosła głowę i, wysłuchawszy całego zdania z uwagą, rzekła, przerzucając kartki: — Coś tu zauważyłam... L’amour et psyché... Antoine Canova. Czy nie to? — A może i Psyche. Tylko, że waham się, czy wam to pokazać... — dodała ciszej. — W Paryżu! Jesteśmy teraz w Paryżu! Musimy umoczyć wargi w puharze rozpusty... — szepnęła brunetka do starej damy w sekrecie przed młodszemi towarzyszkami. — A co mię tam ty obchodzisz! Ty sobie oczy wypatruj na wszelkie Amory malowane i rzeźbione, ale te oto... — Babcia myśli, że my rozumiemy cokolwiek... — rzekła z przepyszną miną najmłodsza. — Nie wiem tylko, po co tyle czasu tracić na oglądanie tych rozmaitych korytarzy z obrazami, kiedy na ulicach jest tak bosko, taki Paryż! — Ależ Wando!... — jęknęła brunetka. — No, pani to rozumie, a ja zupełnie nic! Co w tem ciekawego? Wszelkie te muzea i zbiory zawsze mają w sobie coś z trupiarni, tylko że są jeszcze nudniejsze. Naprzykład... Cluny. Jakieś doły, pieczary, kawałki odrapanych murów, cegły, nogi, ręce, gnaty... — Cóż ty mówisz? — No więc nie? Weźmy Carnavalet... Piszczele, paskudne, zakurzone truposze, stare rupiecie z pod kościołów. W dodatku trzeba koło tego chodzić z miną uroczystą, nadętą, obok każdej rzeczy stać kwadrans, udając że się patrzy. Albo i tutaj: obrazy, obrazy i obrazy bez końca. No i te figury... — Moje dziecko — wtrąciła babka — są to arcydzieła, że tak powiem... — Wiem, wiem... arcydzieła. Ale przecie wszystkie obrazy są do siebie podobne, jak dwie krople wody: wylakierowane drzewa i gołe panny z takiemi tutaj... — Wando! — krzyknęły wszystkie trzy towarzyszki z przestrachem, oglądając się dokoła. Judym nie wiedział, co czynić ze swoją osobą. Rozumiał, że należałoby wyjść, aby nie słuchać mowy osób, które nie wiedzą, że jest Polakiem, ale żal mu było. Czuł w sobie nietylko chęć, ale nawet odwagę wmieszania się do tej rozmowy. Stał bezradnie, wytrzeszczonemi oczyma patrząc przed siebie. — No to chodźmy do tego Amora i Psyche... — rzekła stara dama, dźwigając się z ławeczki. — Tylko gdzie to jest — wbij zęby w ścianę... — Niech babcia nie zapomina, że dziś jeszcze raz miałyśmy być w tamtym prawdziwym Luwrze. — Cicho mi bądź! Czekajcie no... Gdzież jest ów Canova? Pamiętam, byliśmy tam z Januarym... Szło się jakoś... Zaraz... — Jeżeli panie pozwolą, to wskażę im najbliższą drogę do Amora... to jest.. Antoniego Canovy... — rzekł dr. Tomasz, zdejmując kapelusz i zbliżając się wśród ukłonów. Na dźwięk mowy polskiej w jego ustach wszystkie trzy dziewice odruchowo zbliżyły się do starej damy, jakby się przed zbójcą chroniły pod jego skrzydła. — Aa... — odezwała się babka, wznosząc głowę i mierząc młodego człowieka okiem dość niechętnem. — Dziękuję, bardzo dziękuję... — Panie darują, że gdy się słyszy... W Paryżu tak rzeczywiście... bardzo, bardzo rzadko... — plótł Judym, tracąc pewność nóg i języka. — Pan stale w Paryżu? — spytała ostro. — Tak. Mieszkam tu od roku. Więcej, niż od roku, bo jakieś piętnaście miesięcy... Nazywam się... Judym. Jako lekarz studyuję tutaj pewne... To jest właściwie... — Więc mówi pan, że jako lekarz?... — Tak jest — mówił dr. Tomasz, oburącz chwytając się wątka rozmowy, pomimo, że wyciągała na wierzch kwestye, tyczące się jego osoby, których nie znosił. — Skończyłem medycynę w Warszawie, a obecnie pracuję tutaj w klinikach, w dziedzinie chirurgii. — Miło mi poznać pana doktora... — cedziła dama dość ozięble. — My wojażujemy, jak pan widzi, we czwórkę, z kąta w kąt. Niewadzka... To moje dwie wnuczki, sieroty, Orszeńskie, a to ich i moja najmilsza przyjaciółka, panna Joanna Podborska. Judym kłaniał się jeszcze z wrodzonem plątaniem się nóg, gdy pani Niewadzka rzekła z akcentem żywego interesu w tonie mowy: — Znałam, tak, nie mylę się, kogoś tego nazwiska, pana Judyma, czy pannę Judymównę, na Wołyniu... bodaj, zdaje się, że to tak na Wołyniu. A pan z jakich okolic? Dr. Tomasz radby był udać, że nie słyszy tego pytania. Gdy jednak pani Niewadzka zwróciła ku niemu wejrzenie, mówił: — Ja pochodzę z Warszawy, z samej Warszawy. I z bardzo bylejakich Judymów... — Dlaczegóż to? — Ojciec mój był szewcem, a w dodatku lichym szewcem na Ciepłej ulicy. Na Ciepłej ulicy... — powtórzył z kłującą satysfakcyą. Uniknął wreszcie chwiejnego gruntu i grzecznych delikatności, w czem nie był mocny i czego się w przesadny sposób obawiał. Panie umilkły i posuwały się zwolna, równolegle, szeleszcząc sukniami. — Bardzo się cieszę, bardzo... — mówiła spokojnie pani Niewadzka — że miałam sposobność zawarcia tak miłej znajomości. Więc pan zbadał tutaj wszelkie dzieła sztuki? Zapewne, mieszkając stale w Paryżu... Jesteśmy bardzo obowiązane... — Amor i Psyche będzie chyba w innym gmachu, — rzekła panna Podborska. — Tak, w innym... Wyjdziemy na dziedziniec. Gdy tam stanęli, pani Niewadzka zwróciła się do Judyma i z imitacyą uprzejmości rzekła: — Tak ostro pan wymienił zatrudnienie swego ojca, że czuję się prawdziwie upokorzoną. Zechce mi pan wierzyć, że nie miałam intencyi pytaniem o jakieś tam koligacye sprawić mu przykrości. Po prostu nałóg starej baby, która długo żyła i dużo ludzi na świecie widziała. Miło jest, to prawda, zetknąć się z człowiekiem, którego osoba mówi o dawnych rzeczach, ludziach, stosunkach, ale o ileż przyjemniej, o ileż... przyjemniej... — Ojciec pana, ten szewc, robił damskie obuwie, czy męskie kamasze? — zapytała, przymrużając oczy, młodsza z panien Orszeńskich. — Trzewiki, głównie trzewiki, w dość odległych jedna od drugiej chwilach przytomności, najczęściej bowiem robił po pijanemu awantury, gdzie się dało. — No to już zupełnie w głowie mi się nie mieści, jakim cudem pan został lekarzem i do tego — w Paryżu! Panna Podborska cisnęła na mówiącą spojrzenie pełne rozpaczliwego wstydu. — W tem, co nam pan o sobie wyznał — rzekła stara jejmość, — widzę dużo, dużo odwagi. Doprawdy, że po raz pierwszy zdarzyło mi się słyszeć taką mowę. Proszę pana doktora jestem stara i różnych ludzi widziałam. Ile razy zdarzyło mi się obcować z... indywiduami, nie należącemi do towarzystwa, z osobami... jednem słowem z ludźmi, pochodzącymi ze stanów, zwanych słusznie, czy niesłusznie, w to nie wchodzę — gminem, to zawsze ci panowie usiłowali starannie ominąć kwestyę swego rodowodu. Znałam co prawda i takich — mówiła jakby z pewnem zadumaniem, — którzy w jakimś okresie życia, zwykle w młodości, przyznawali się z emfazą do swego stanu kmiecego, czy tam do czegoś, a później, nietylko, że ta ich demokratycznie-chełpliwa prawdomówność szła sobie na bory, na lasy, ale prócz tego miejsce jej zajmowały jakieś herby, przylepione do drzwiczek karety, jeśli ją fortuna postawiła przede drzwiami mieszkania. Judym uśmiechnął się szyderczo, kilka kroków szedł w milczeniu, a później zwrócił się do panny Podborskiej z pytaniem: — Jakież wrażenie zrobiła na pani Wenus z Milo? — Wenus... — rzekła brunetka, jakby ją to pytanie zbudziło ze snu przykrego. Twarz jej oblał rumieniec, wnet znikł i skupił się w prześlicznych ustach, które nieznacznie drgały. — Ma caluteńkie plecy poszarpane, jakby ją kto przez cztery dni z rzędu prał ekonomskim batem... — rzekła kategorycznie panna Wanda. — Prześliczna... — półgłosem wymówiła panna Natalia, zwracając w stronę Judyma swe matowe oczy. Drugi raz doktor miał możność spojrzeć w te oczy i znowu krótko gościło we wszystkich władzach jego duszy nieuchwytne zatrwożenie. We wzroku tej dziewczyny było coś jakby zimny, niepołyskujący blask księżyca, kiedy nad senną ziemią tarcza jego we mgłach się kryje. Panna Podborska ożywiła się i zaraz twarz jej ukazała wewnętrzne wzruszenie. — Jakaż ona piękna! jakaż prawdziwa! Gdybym w Paryżu mieszkała, przychodziłabym do niej... no milion nie milion, ale co tydzień, żeby się napatrzeć. Grecy wogóle stworzyli świat bogów tak cudowny... Goethe... Usłyszawszy wyraz »Goethe«, Judym doznał niesmaku, czytał bowiem z tego poety coś, a nadto niegdyś. Los zdarzył, że stara dama zatrzymała się w przedsionku, prowadzącym do sali Amora i Psyche — i niemym znakiem w dużych, bladych oczach pytała Judyma o drogę. Kiedy się znaleziono w obliczu wygłaskanej grupy, owego malowidła w białym marmurze, wszyscy umilkli. Judym ze smutkiem myślał, że właściwie rola jego już się skończyła. Czuł, że wyrwawszy się z wiadomością o papie z Ciepłej, nie może towarzyszyć tym paniom i szukać ich znajomości. Znowu w umyśle jego przesunął się pokój »na Wolterze« i stara, wstrętna żona concierge’a ze swemi wiekuistemi pytaniami bez sensu. W chwili, kiedy najbardziej nie wiedział, co czynić i nie był pewny w jaki sposób wypada się rozstać, pani Niewadzka, jakby zgadując, o czem myśli, rzekła: — Wybieramy się do Wersalu. Chciałybyśmy zobaczyć okolice, być po drodze w Sèvres, w Saint-Cloud... Te wartogłowy pędziłyby z miejsca na miejsce dzień i noc, a ja formalnie upadam. Czy jeździłeś pan do Wersalu? Jak wygodniej? Koleją? Piszą tu o jakimś tramwaju pneumatycznym. Czy to co lepszego, niż pociąg? — W Wersalu byłem dwa razy tym właśnie tramwajem, który wydał mi się bardzo dogodnym. Idzie wprawdzie wolno, pewnie dwa razy wolniej, niż wagon kolejowy, ale za to daje możność obserwowania okolicy i Sekwany. — A więc jedziemy tramwajem! — zawyrokowała panna Wanda. — O którejże godzinie wychodzi stąd ten czupirak? — Nie pamiętam, proszę pani, ale to tak łatwo się dowiedzieć. Stacya główna mieści się tuż obok Luwru. Jeżeli panie pozwolą... — O! czyliż śmiałybyśmy pana trudzić... — Ale dowie się pan, co to szkodzi, moja babciu. Pan tutejszy, paryżanin... — deklamowała panna Wanda, odrobinę parodyując ton mowy Judyma. Tomasz, kłaniając się, odszedł i, zadowolony jakby mu się przytrafiło coś niesłychanie pomyślnego, biegł pędem ku stacyi tramwajowej na Quai du Louvre. W mgnieniu oka wyszukał konduktora, wbił sobie w głowę wszystkie godziny, oraz minuty i wracał, prostując się co chwila i poprawiając krawat... Kiedy zawiadamiał te panie o terminie odjazdu i udzielał im wskazówek, jak się kierować w Wersalu, panna Wanda wypaliła: — A więc jedziemy do Wersalu. Bagatela! Do samego Wersalu... Jedziemy tramwajem jakimś tam, — a pan z nami. Zanim Judym zdołał zebrać myśli, dodała: — Już babcia orzekła, że malgré tout może pan jechać... — Wanda! — z rozpaczą prawie zgrzytnęła pani Niewadzka, rumieniąc się jak dziewczątko. Po chwili zwróciła się do Judyma i usiłowała wywołać przyjazny uśmiech na drżące jeszcze wargi: — Widzi pan co to za dyabeł czubaty, choć już dopomina się o długą suknię... — Czy istotnie pozwoliłyby panie towarzyszyć sobie do Wersalu? — Nie śmiałabym prosić pana, bo to może przerwie zajęcia, ale byłoby nam bardzo przyjemnie. — Bynajmniej... Byłbym wielce szczęśliwy... Tak dawno... — bąkał Judym. — Panie, o dziesiątej! — rzekła do niego panna Wanda z palcem wzniesionym do góry i wykonywując oczami cały szereg plastycznych znaków porozumienia. Doktór już lubił tę dziewczynę zupełnie jak dobrego koleżkę, z którym można paplać bez miary o wszystkich rzeczach i niektórych innych. Trzy osoby starsze od panny Wandy zachowywały niezgrabne milczenie. Judym czuł, że wtargnął do towarzystwa tych pań. Rozumiał swą niższość społeczną i to, że jest w tej samej chwili szewskim synem, tudzież aspirantem do »towarzystwa«. Odróżniał w sobie te obydwie substancye i do krwi gryzł dolną wargę. Po obejrzeniu medalionów Davida d’Angers, z których kilka wniosło do serc obecnych coś jak gdyby modlitwę, wycofano się z muzeum na dziedziniec, a stamtąd na ulicę. Stara pani przywołała fiakra i oświadczyła swoim pannom, że jadą do sklepów. Judym pożegnał je z elegancyą, której w tym właśnie momencie pierwszy raz życiu zażywał — i oddalił się. Na piętrze omnibusu, dążącego w stronę Vincennes, wpadł w głębokie i misterne rozmyślania. Było to w jego życiu zdarzenie kapitalne, coś w rodzaju otrzymania patentu, albo fabrykacyi pierwszej samoistnej recepty. Nigdy jeszcze nie zbliżał się do takich kobiet. Mijał je tylko nieraz na ulicy, widywał czasem w powozach i marzył o nich z nieugaszoną tęsknotą, w skrytości ducha, do której nie ma przystępu myśl kontrolująca. Jakże często, będąc uczniem i studentem, zazdrościł lokajom ich prawa przypatrywania się tym istotom cielesnym, a przecież tak podobnym do cudnych kwiatów, zamkniętych w czarownym ogrodzie. Zarazem przyszły mu na myśl jego kobiety: krewne, znajome, kochanki... Każda mniej lub więcej podobna do mężczyzny z ruchów, z ordynarności, z instynktów. Myśl o tem była tak wstrętną, że przymknął oczy i z najgłębszą radością słuchał szelestu sukien, którego jeszcze uszy jego były pełne. Każdy bystry ruch nogi wysmukłych panien był jak drgnienie muzyczne. Połyski ślicznych mantylek, rękawiczek, lekkich krez, otaczających szyję, rozniecały w nim jakieś szczególne, nie tyle namiętne, ile estetyczne wzruszenie. Nazajutrz wstał wcześniej, niż zwykle i z wielkim krytycyzmem zbadał swą garderobę we wszystkich jej postaciach. Około dziewiątej wyszedł z domu, a że czasu było jeszcze aż nadto, postanowił iść piechotą. Przeciskając się wśród tłumu, rozmyślał o dyskursie, jakim bawić będzie te panie, układał w myśli całe dyalogi nad wyraz wdzięczne, a nawet flirtował w imaginacyi, co aż do owej chwili poczytywał był za plugastwo. Przy stacyi tramwajów było pusto. Judym zatrzymał się pod jednem z drzew i pełen niepokoju oczekiwał przybycia wczorajszych znajomych. Co chwila rozlegał się ryk statków, nurzających się w falach Sekwany, wrzał turkot omnibusów na mostach i przyległych ulicach. Po tamtej stronie rzeki wybiła gdzieś czystym dźwiękiem godzina dziesiąta. Judym słuchał tego głosu, jakby uroczystego słowa zapewnienia, że piękne istoty nie przyjdą, że nie przyjdą dlatego mianowicie, że on ich oczekuje. On, Tomasz Judym, Tomek Judym z Ciepłej ulicy. Stał tak, patrząc na szarą, ciężką wodę i szeptał do siebie: — Ulica Ciepła, ulica Ciepła... Było mu nad wszelki wyraz głupio, jakoś niesmacznie i gorzko. W dalekim krańcu przelotnego wspomnienia snuł się obraz brudnej kamienicy... Podniósł głowę i otrząsnął się. Obok niego przesuwali się ludzie wszelkiego typu, a między innemi wędrowny herold Intransigeant’a, dźwigający na wysokim drągu treść ostatniego numeru tej gazety, przyklejoną do poprzecznej deski. W owej chwili roznosiciel spuścił ogłoszenie na dół, wsparł się na jego kiju i gawędził ze znajomym. Tytuł gazety skojarzył się w umyśle Judyma z przeróżnemi myślami, w których szeregu błąkało się uprzykrzone, niemiłe, bolesne prawie pojęcie: ulica Ciepła, ulica Ciepła... O rodzinie swej, o warunkach, w jakich żywot jej upływa, myślał w owej chwili, niby o czemś niezmiernie obcem, niby o typie pewnej familii małomieszczańskiej, która nędzną egzystencyę swoją pędziła za panowania króla Jana Kazimierza. Te damy, które zobaczył dnia poprzedniego, stały się dlań tak szybko istotami blizkiemi, siostrzanemi przez wykwintność swych ciał, sukien, ruchów i mowy. Żal mu było, że nie przychodzą i prawie nieznośnie na samą myśl, że mogą nie przyjść wcale. Jeżeli tak będzie, to dlatego, że z tych szewców wiedzie swój »rodowód...« Postanowił jechać do Wersalu, ukłonić się im z daleka i wyminąć... Cóż go mogą obchodzić jakieś panny z arystokracyi, »czy tam z czego?« Chciałby tylko zobaczyć raz jeszcze, przyjrzeć się jak toto chodzi, jak patrzy na byle obraz ciekawemi oczami... — Juścić, — myślał, gapiąc się na wodę, — juścić jestem cham, to niema co... Czyliż umiem się bawić, czym kiedy pomyślał o tem, jak należy się bawić? Grek połowę życia przepędzał na umiejętnej zabawie, Włoch średniowieczny udoskonalił sztukę próżnowania, to samo takie kobiety... Jabym się zabawił na wycieczce, ale z kim? Z kobietami mego stanu, z jakiemiś, przypuszczam, pannami »miastowemi«, ze studentkami, z białogłowami jednem słowem, co się nazywa. Ale z temi! To jest tak, jakby wiek dziewiętnasty, podczas kiedy ja żyję jeszcze z prapradziadkami na początku ośmnastego. Nie posiadam sztuki rozmawiania. Zupełnie, jakby pisarz prowentowy chciał układać dyalogi à la Lukan dlatego, że umie pisać piórem... Nie bawiłbym się, tylkobym dbał, żeby nie zrobić czegoś z szewska. Może to i lepiej... Ach, jak to dziwnie... Każda z tych bab tak jakoś żywo interesuje człowieka, każda, nawet ta stara, to istota nowoczesna, wyobrazicielka tego, co tytułujemy kulturą. A ja, cóż ja... szewczyna... — Nie powiedziałam, że doktorek będzie już na nas czekał! — zawołała tuż za nim panna Wanda. Judym odwrócił się prędko i ujrzał przed sobą wszystkie cztery znajome. Twarze ich były wesołe. Wśród miłej rozmowy panie wdrapały się na imperial, Judym z precyzyą windował tam babcię. Gdy się znalazły tak wysoko, przed oczyma ich ukazała się ruchliwa toń Sekwany. Pędziła między granitowymi brzegi zdyszana, udręczona, jakby w ostatnim wysiłku robiła bokami. Nieczysta, zgęstniała, bura, prawie ciemna woda, w której chlupały parostatki, rycząc co chwila, sprawiała smutne wrażenie, jak niewolnica, której szczupłe ręce obracają ciężkie żarna. — Jaka mała, jaka wązka... — mówiła panna Joanna. — Phi... wygląda, jak wnuczka Wisły! — Zupełna karykatura Izary... — rzekła p. Natalia. — To prawda! Panno Netko, pamięta pani Izarkę, Izunię, naszą jasnozieloną, czystą, jak łza... — unosiła się panna Wanda. — Ech, jak łza... — wtrącił Judym. — Co, nie wierzy pan! Babciu, ten pan formalnie wyznał, że nie wierzy w czystość Izary. — Rzeczywiście, jakaż to okropna woda! — mówiła wiekowa dama, usiłując zamazać coprędzej ostatnie słowa panny Wandy, które nie wiedzieć czemu, wywołały rumieniec, jak przelotny obłoczek, na twarz panny »Netki«. W chwili, kiedy Judym zamierzał spełnić coś statystycznie uczonego o wodzie Sekwany, tramwaj beknął przeciągle i, wyciągając swe wagony na zwrotnicach, niby członki długiego cielska, posunął się wzdłuż brzegu czarnej rzeki. Gałęzie kasztanów z długimi liśćmi kołysały się tuż obok twarzy jadących. Sadza i ostre pyły miejskie wżarły się już w jasną zieloność miękkich powierzchni i obłóczyły je zwolna, jak gdyby w śniedź rudawą. Dzień był chmurny. Co chwila przemykały się nad okolicą już to głębokie cienie obłoków, już popielate światło zasępionego przedpołudnia. Ale nikt na to uwagi nie zwracał, gdyż przyciągały wszystkie domki z różowego kamienia na przedmiejskich ulicach. — Co to za kamienie? Co za kamienie, panie, panie? — nastawała panna Wanda. Zanim jednak zdążył zebrać myśli, już mu dała pokój, z uśmiechem zwracając głowę w przeciwną stronę. Nad ogrodami, które ze wzgórza zbiegały ku rzece, unosił się i wypełniał całe powietrze zapach róż upajający, rozkoszny... Gdzieniegdzie między drzewami widać było ogromne rabaty przebijające się na zewnątrz zielonej zasłony płomieniem ponsowej i żółtej barwy. Judym obserwował twarze swych pań. Wszystkie, nie wyłączając staruszki, były jakby natchnione. Zwracały się mimo chęci w kierunku źródła prześlicznej woni i z przymkniętemi powiekami, z uśmiechem na wargach wciągały ją nozdrzami. Szczególniej twarz panny Natalii przykuwała w owej chwili jego uwagę. Ta istota, pochłonięta przez zapach różany, zdawała się być niby jasny motyl, dla którego ten kwiat został stworzony i który sam jeden ma do niego tajemnicze prawo. Z pomiędzy ogrodów wydzierały się tu i ówdzie zczerniałe mury i kominy fabryk, podobne do wstrętnego kadłuba i obmierzłych członków jakiegoś pasożyta, który z brudu się rodzi i nim żyje. Nad wodą i daleko wzdłuż brzegu wlokły się domy przedmieścia biedne, ordynarne i małe. W pewnem miejscu otworzył się przed wzrokiem, jak czeluść, skład węgla, roztrząsający na sąsiednie ściany, drzwi i okna swój czarny oddech. Daleko, w przestrzeni widać było przymglony las Meudon. — Cóż pani się najbardziej podobało w Paryżu? — rzekł Judym do panny Natalii, która obok niego siedziała. Było to jedno z zapytań przygotowanych jeszcze wczoraj, jak lekcya. — W Paryżu? — mówiła, rozciągając ten wyraz z uśmiechem na ślicznych wargach. — Podoba mi się, to jest sprawia mi przyjemność wszystko... Ruch, życie... Jest to, jak burza! Naprzykład w okolicy Gare Saint-Lazare — nie wiem, jak się ta ulica nazywa — gdy się jedzie w powozie i gdy się widzi tych ludzi, pędzących trotuarami, te fale, fale... Hucząca powódź... Raz widziałam powódź okropną u stryja, w górach. Woda nagle wezbrała... Wtedy chciało się wołać na nią: wyżej, prędzej, leć! Tu to samo... — A pani? — zapytał Judym p. Wandę. — Mnie... to samo... — mówiła prędko, — a oprócz tego Louvre. Tylko nie ten malowany. Fe!... Wie pan, tamten. Teraz, rozumie się, skieruje pan swoje pytanie do »ciotki« Joasi, chociaż od niej trzeba było zacząć, bo ona jest nauczycielką i kochaneczką. Widzi jegomość — mała rzecz a wstyd. Otóż ja panu powiem. Pannie Joasi podoba się primo »Rybak«, secundo »Myśl«, trzecio »Wenus«, czwarto... Zresztą nam się wszystkim ogromnie podoba i »Rybak« i »Myśl...« Babci... — Cóż to za myśl? — To pan tego nawet nie wie! A wiecie co... »Myśl« wymalowana, w nowym ratuszu. Z zamkniętemi oczami, chuda, młoda, dla mnie osobiście wcale nieładna. — Ach, w ratuszu... — W ratuszu, ach... Teraz »Rybak« w galeryi jakiej to?... — Właśnie ciekawi jesteśmy w jakiej? O to nam tylko chodzi... w jakiej... — wtrąciła babka. — Zaraz... Myśli babunia, że takiego głupstwa nie wiem. O, przeprasza się delikatnie szanowną publiczność: za Sekwaną, w tym ogrodzie, gdzie to woda i te kaczki z czubami... — Luksemburskim... — szepnęła p. Natalia. — W ogrodzie Luksemburskim! — Zna pan »Rybaka« Puvis de Chavannes’a?[1] — rzekła p. Podborska. — Rybaka? nie przypominam sobie... — Taki z pana znawca i paryżanin! — drwiła panna Wanda, wydymając wargi ze wzgardą. — Alboż to ja jestem znawca i paryżanin? Ja jestem pospolity chirurg... Kiedy to mówił, ukazał mu się obraz, o którym była mowa. Widział go przed rokiem i uderzony niewypowiedzianą siłą tego arcydzieła zachował je w pamięci. Z czasem wszystko, co stanowi samo malowidło, szczególną rozwiewność barw, rysunek figur i pejzażu, prostotę środków i całą jakby fabułę utworu, przywaliły inne rzeczy i zostało tylko czujące wiedzenie o czemś nad wszelki wyraz bolesnem. Wspomnienie owo było, jak mętne echo czyjejś krzywdy, jakiejś hańby bezprzykładnej, której nie byliśmy winni a która przecie zdaje się wołać na nas z ziemi dlatego tylko, że byliśmy jej świadkami. Panna Joanna, która rzuciła pytanie o »Rybaka«, siedziała na końcu ławki, za obydwiema panienkami i babcią. Czekając odpowiedzi, wychyliła się trochę i uważnie przyglądała Judymowi. Ten, z konieczności, patrząc w te oczy jasne, prawdziwie jasne, podniecony ich wynurzeniem zachwytu, które zastępowało w zupełności tysiąc słów opisu płótna Puvis de Chavannes’a, zaczął przypominać sobie nawet barwy, nawet pejzaż. Uniesienie tych oczu zdawało się przytaczać mu obraz, podpowiadać dawno zatarte wrażenie. Tak, pamiętał... Chudy człowiek, a właściwie nie człowiek, ale antropoid z przedmieścia wielkiej stolicy, obrosły kłakami, w koszuli, która się na nim ze starości rozlazła, w portkach, wiszących na szpiczastych kościach bioder, stał znowu przed nim ze swą podrywką zanurzoną w wodę. Oczy jego spoczywają niby to na pałąkach trzymających siatkę, a jednak widzą każdego człowieka, który przechodzi. Nie szukają współczucia, którego niema. Ani się żalą, ani płaczą. Oto jest pożytek wasz ze wszystkich sił moich, z ducha mojego... — mówią doły jego oczu zapadłych. Stoi tam ten wyobraziciel kultury świata, przerażający produkt ludzkości. Judym przypomniał sobie nawet uczucie zdumienia, jakie go zdjęło, gdy słyszał i widział wrażenie innych osób przed tym obrazem. Skupiały się tam tłumy wielkich dam, strojnych i pachnących dziewic, mężczyzn w »miękkie szaty odzianych«. I tłum ten wzdychał. Łzy ciche płynęły z oczu tych, którzy tam przyszli obarczeni łupami. Posłuszni rozkazowi nieśmiertelnej sztuki przez chwilę czuli, jak żyją i co stwarzają na ziemi. — Tak — rzekł Judym — prawda, widziałem ten obraz Puvis de Chavannes’a w galeryi luksemburskiej. Panna Joanna cofnęła się za ramię pani Niewadzkiej. Doktor ujrzał tylko jej białe czoło, otoczone ciemnymi włosami. — Jak tam panna Netka beczała... Jak beczała!... — szepnęła Judymowi p. Wanda prawie do ucha. — Zresztą my wszystkie... Mnie samej leciały z oczu łzy takie ogromne, jak groch z kapustą. — Ja nie mam zwyczaju... — uśmiechnęła się p. Natalia. — Nie? — spytał doktór, leniwie mierząc ją wzrokiem. — Bardzo mi żal było tego człowieka, szczególniej tych jego dzieci, żony... Wszystko to takie chude, jakby wystrugane z patyków, podobne do suchych witek chróstu na pastwisku... — mówiła, rumieniąc się, a jednocześnie z uśmiechem przymykając oczy. — Ten »Rybak« zupełnie podobny jest do Pana Jezusa, ale to, jak dwie krople wody. Niech babcia powie... — »Rybak?« a tak, podobny, istotnie... — mówiła stara pani, zajęta rozpatrywaniem krajobrazu. Tramwaj wjechał w ulicę miasteczka Sèvres i zatrzymał się przed piętrowym domem. Podróżni z imperialu mogli zajrzeć wprost do numerów austeryi. Nie był to widok dla panien. Pijany żołnierz, w kepi na bakier, obejmował wpół wstrętną dziewczynę i para ta, wychyliwszy się z okna, robiła do jadących małpie miny. Na szczęście tramwaj puścił się w dalszą drogę. Ledwie wydostał się za ostatnie domy mieściny, na pustą i smutną przestrzeń w szczerem polu, ściemniło się raptem. Zerwał się ostry wiatr. Las najbliższy oblókł się w jakąś szarą ciemność i wkrótce gęsty, gruby deszcz sypnął jak ziarno. W wagonach powstała panika. Smugi deszczu wdzierały się pod daszek, tnąc z boku i zalewały ławki. Wszystkie panie zbiły się w gromadkę i w miejscu najbardziej zasłoniętem otulały się sukniami, ile mogły. Judym po rycersku osłaniał je od deszczu swoją figurą. Gdy tak stał plecami wsparty o poręcz, zauważył wysuniętą z głębi mnóstwa skupionych sukien czyjąś nóżkę. Stopa w płytkim, lakierowanym pantofelku na wysokim obcasie wspierała się o żelazny pręt balustrady, a wysmukła noga w czarnej, jedwabnej pończosze odsłonięta była daleko. Judym przemyśliwał, komu należy przypisać ten uroczy widok. Poczytywał go za wynik trafu i nieuwagi, to też lękał się wznieść oczy i tylko z cienia rzęs spełniał złodziejstwo z włamaniem i premedytacyą. Pociąg wszedł w olbrzymią aleję wersalską. Rozrosłe, odwieczne drzewa zasłoniły nieco podróżnych od deszczu. Panie starały się jako tako otrząsnąć i wygładzić swe szaty. Śliczna nóżka nie znikała. Krople deszczu pryskały na błyszczącą skórę, strącając niby uderzeniami palców lekki pył z krótkiej przyszwy i ginęły w miękkim jedwabiu. Judym wiedział już teraz, czyja to własność. Podniósł oczy na twarz panny Natalii i uczuł, jak zatapiają się w nim zimne kły rozkoszy. Panienka miała, jak zwykle, oczy spuszczone. Czasami tylko jej brwi, dwie linijki nieznacznie zgięte, unosiły się nieco wyżej, niby dwie dźwignie, ciągnące do góry uparte powieki. Na wargach, z których dolna była leciutko odchylona, stał uśmiech nieopisany, uśmiech pełen jadu i swawoli. — Ach, tak... — myślał Judym, przypatrując się tej twarzy szczególnej. Panna Natalia wyczuła wzrok jego. Barwa jej policzków przeszła w bladość, która, zdawało się, roztopiła w sobie uśmiech, otaczający usta. Wówczas jeszcze bardziej modrymi stały się cienie dokoła zamkniętych oczu i ostrzejsza linia chrząstkowatego nosa. Tramwaj zajechał dość szybko na plac przed pałacem wersalskim i podróżni spiesznie opuścili jego obmokłą górną platformę. Doktor zdobył i utorował dla swych towarzyszek miejsce w małej budce stacyjnej, gdzie wbiło się tyle osób, że literalnie trudno było poruszyć ręką. Zdarzyło się, że doktór Tomasz stał za plecami panien Joanny i Natalii. Reszta pasażerów tramwaju, tłocząc się do budyneczku w rejteradzie przed deszczem, wprost złożyła ciało ostatniej z tych panien na piersiach Judyma. Twarz jej znajdowała się tuż obok jego wąsów. Rozstrzępione przez modę i deszcz płowe włosy panny Natalii snuły się po jego twarzy, ustach, oczach, wywołując wstrząsające dreszcze. W całem zgromadzeniu panowało milczenie. Przerywał je tylko ciężki oddech jakiegoś astmatycznego grubasa. Deszcz nieprzerwanemi strugami z chlupaniem ściekał z daszka i zasłaniał otwarte drzwi, jakby ciemną kotarą. W pewnej chwili panna Natalia usiłowała poruszyć się, ale tylko lewem ramieniem oparła się na barku Judyma. Wówczas jeszcze wyraźniej zarysował się przed jego rozmarzonemi oczyma profil jej twarzy. Chciała o czemś mówić, ale tylko uśmiechnęła się prędko... W pewnej chwili uniosła wiecznie spuszczonych powiek i przez moment czasu śmiało, badawczo, upajająco patrzała mu w oczy. Tuż obok drzwi stała pani Niewadzka. Miała najwięcej ze wszystkich powietrza, a mimo to dech jej był ciężki, a twarz mocno czerwona. — Wiecie wy, moje pannice — rzekła swym szeptem donośnym, że wolałabym moknąć na deszczu, niż łykać oddechy tych »marszandewenów«. — Skądże babcia wie, że to są marchands de vin? — Bagatela! — rzekła staruszka, błyskając wypukłemi oczyma. — Dmą mi wprost na twarz dwie skwaśniałe piwnice i jeszcze się będzie pytała, skąd wiem... Mówiła to do panny Wandy, ale Judym słyszał ich rozmowę. Co do niego, to nie miał wcale zamiaru przekładać deszczu nad ścisk w lokalu tramwajowym. Rzekł jednak do pani Niewadzkiej po polsku: — Moglibyśmy rzeczywiście prędko przebyć plac. To blizko... Ale panie zmokną... Nie mamy nawet parasola... Mówiąc te słowa, podał się nieco naprzód, jak gdyby miał zamiar wyprowadzić starszą panią z tłumu. Wtedy całe jego ciało zetknęło się z ciałem panny Natalii, odzianem w delikatne, wiotkie suknie. Rozpłomienionemi oczyma wpatrywał się w blade, zimne, kamienne rysy twarzy o spuszczonych powiekach. Deszcz zwolna ustawał i tylko z rynny sąsiedniego domu zlewała się z nieustającym, głośnym szelestem struga wody. Kilku mężczyzn, uzbrojonych w parasole, wysunęło się z domku. Wolnego miejsca przybyło, a mimo to panna Natalia przez zachwycającą chwilę nie zmieniła swej sytuacyi. Wreszcie i ona posunęła się ku drzwiom w ślad za młodszą siostrą, która już przez wyciąganie rąk na zewnątrz drzwi badała, czy deszcz jeszcze pada. Nim ustał zupełnie, zaświecił na chwilę wesoły blask słońca. Kamienie pochyłego placu migotały, jakby obsypane szkłem tłuczonem, a widok ten wywabił wszystkich z ciasnej nory. Judym podał ramię babci i całe towarzystwo szybko podążyło ku pałacowi. W długich i wielkich salach, wobec ścian zawieszonych historycznemi malowidłami, jednolita gromadka jak gdyby się rozdzieliła. Każda z osób przypatrywała się na swoją modłę lichym płótnom niższego piętra. Wkrótce te malunki poczęły nużyć. Judym szedł jak gdyby przez długie, długie, strzyżone aleje i martwił się bezwiednie, że końca ich — ani śladu. Był już zresztą w Wersalu, więc ani komnaty królewskie, ani sala lustrzana nie zaciekawiały go bardzo. Stąpał wolno po prawicy starej damy, która stawała co kilka kroków i, przykładając do oczu lornetkę na długiej rączce szyldkretowej, nibyto obserwowała malowidła. Szereg bitw napoleońskich, tłumy wojska, teatralne twarze i gesty wodzów, dzikie, spienione rumaki — przesuwały się w oczach doktora, jakby szeregi odległych, młodzieńczych rojeń. Gdzieś daleko zatrzymano się przed białym, marmurowym posągiem umierającego korsykanina. Kiedy całe towarzystwo wracało z tamtej okolicy pałacu i kiedy znowu mijano sale pełne batalii, stara pani ujęła wpół pannę Joannę i rzekła: — Jesteśmy daleko stąd, w świecie bohaterów... Marzymy, marzymy... Panna Joanna zarumieniła się, a raczej zczerwieniła się i zmieszana bąkała: — Nie... ale gdzież tam!... co znowu!... Ja tylko tak sobie... Od tej chwili, pomimo że Judym bardzo niewidocznie ją śledził, trzymała się na wodzy i usiłowała spędzić z twarzy historyę doznanych wrażeń. Szczegółowo zwiedzano apartamenty królewskie. Gdy już pani Niewadzka z miną bardzo uroczystą wysłuchała wszystkiego, co jej rozpowiadał z nadzwyczaj plastycznymi ruchami oprowadzający szwajcar i gdy, obszedłszy małe saloniki, skierowała swe towarzystwo ku wyjściu, panna Wanda obejrzała się poza siebie i syknęła: — Panno Netko, idziemy! Judym poszedł za wzrokiem najmłodszej z dziewic i przypatrzył się pannie Joannie. Stała oparta o jedno z niewielkich krzeseł, kryte nikłym, błękitnawym adamaszkiem i patrzyła w okno. Wyraz twarzy jej był tak dziwny, że Judym wstrzymał się mimowoli. Później zbliżył się do niej i rzekł, nawiązując myśl do tego, co portyer mówił przed chwilą: — Myśli pani o Maryi Antoninie? Spojrzała na niego z zakłopotaniem, jak osoba ujęta na gorącym uczynku i wahającym się głosem mówiła: — Widać stąd, przez to okno wielki dziedziniec i bramę. Tamtędy... Tamtędy wdarł się motłoch. Pijane kobiety, mężczyźni uzbrojeni w noże. Marya Antonina widziała z tego okna! Doznałam tak dziwnego wrażenia... Cały ten straszny tłum krzyczał: śmierć Austryaczce! I tędy, temi drzwiami uciekła, tędy uciekła... — Panno Joasiu... — nawoływano. — Ale wspomniała pani o wrażeniu. — Wspomniałam o wrażeniu... — mówiła, spuszczając oczy i blednąc jeszcze bardziej. — My, proszę pana, jesteśmy bardzo tchórzliwe. Boimy się nietylko na jawie, ale i w tak zwanych marzeniach. Ja zlękłam się bardzo tego motłochu, o którym właśnie myślałam. — Motłochu? — mówił Judym. — Tak... To jest krzyku ich. Zlękłam się, sama nie wiem, czegoś takiego... Podniosła oczy niewinne, o przedziwnym jakimi wyrazie strachu, czy boleści. Jeszcze raz rzuciła na małe izdebki wejrzenie pełne serdecznego żalu i poszła prędko za towarzyszkami. W powrocie z Wersalu do Paryża koleją zatrzymano się w Saint-Cloud. Stanąwszy na wzgórzu, tuż za dworcem kolejowym, panny wydały okrzyk. U nóg ich leżała, ciągnąc się w głąb kraju i gubiąc w grubych mgłach, pustynia kamienna: — Paryż. Barwa jej była czerwonawa, ryża, tu i ówdzie rozdarta przez dziwaczny znak ciemny, przez Łuk Tryumfalny, wieże kościoła Notre-Dame, albo wieżę Eiffla. Z krańców niedościgłych dla oka mgły zabarwiały się błękitnawemi smugi. Stamtąd płynęły dymy fabryczne, snując się z kominów, podobnych w dali do grubych biczysk. Te baty pędzą rozrost pustyni. Odgłos jej życia tam nie dochodził. Wydawało się, że skonała i zastygła w swej kamiennej, chropowatej formie. Jakieś dziwne wzruszenie ogarnęło przybyłych, wzruszenie takie, jakiego doświadcza się tylko na widok wielkich zjawisk przyrody: w górach, pośród lodowców, albo nad morzem. Judym siedział obok panny Tali, ale nawet o tem sąsiedztwie zapomniał. Tonął oczyma w Paryżu. W głowie jego przegryzały się myśli bez związku, własne, niepodzielne, niżej świadomości stojące postrzeżenia, z których się zwierzyć człowiek nie jest w możności. Wtem zadał sobie wyraźne pytanie: — Dlaczegóż tamta powiedziała, że się zlękła, wyjrzawszy oknem z sypialni Maryi Antoniny? Oderwał oczy od widoku miasta i chciał znowu przypatrzeć się pannie Joasi. Teraz dopiero lepiej zauważył, jaki jest jej profil. Broda miała kształt czysto sarmacki, czy kaukaski. Wysuwała się nieco, a w taki sposób, że między nią i dolną linią nosa tworzyła się jakby prześliczna parabola, w której głębi kwitły różowe usta. Gdy tylko rysy twarzy rozwidniał blask wrażenia, w mgnieniu oka wargi stawały się żywem ogniskiem. Wyraz ich zmieniał się, potężniał, albo przygasał, ale zawsze miał w sobie jakąś szczególną siłę prawdziwej ekspresyi. Patrzącemu przychodziła do głowy myśl uparta, że nawet impuls zbrodniczy odzwierciadliłby się w tej twarzy z taką samą szczerością, jak radość na widok rozkwitłych irysów, wesołych barw krajobrazu, dziwnych fantazyi malarskich, a również na widok pospolitych przedmiotów. Widać było, że każda rzecz staje wobec tych oczu, jako zjawisko naturalne i dobre. Czasami jednak przebijała się w nich zmęczona niechęć i uśmiech zabity. Ale i w tem było coś dziecięcego: szczerość, szybkość i potęga. Jak wyraz twarzy, tak samo ruchy panny Joanny miały w sobie coś... niepodobnego... Jeżeli chciała oddać słowami to, co czuła, bardzo żywo, prędko, na mgnienie oka wznosiła ręce, a przynajmniej brwi, jakby uciszała wszystko, zdolne zagłuszyć ową melodyę jej myśli, wyrazów, uśmiechów i poruszeń ciała. — Kogo ona przypomina? — myślał doktór, od niechcenia patrząc na jej czoło i oczy. Czym jej nie widział gdzie, w Warszawie? I oto przyszło mu do głowy miłe a nielogiczne nota-bene, że ją przecie widział wczorajszego dnia przed tym białym, uśmiechniętym posągiem... Na dworcu Saint-Lazare rozstał się z turystkami. Stara pani zawiadomiła go, że nazajutrz wyjeżdża ze swą »bandą« do Trouville, a stamtąd do Anglii. Judym pożegnał je ostentacyjnie i wrócił trochę znużony do swojej klety.

ludzie bezdomni wenus z milo